Strona:Jerzy Andrzejewski - Miazga cz. 2.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

łazienki, aby umyć ręce i odświeżyć twarz, wykonywał te czynności machinalnie unikając lustra, aby nie ujrzeć własnej twarzy, a gdy się odwrócił z mokrą twarzą, chcąc wilgotnymi dłońmi sięgnąć po ręcznik, trafił nie na własny, lecz Marka, niedbale wciśnięty pod samą prawie ścianę, ściągnął go i wtedy spadły spod ręcznika na bidet czerwone slipki, schylił się, żeby je podnieść, były brudne, z wyraźnymi śladami zaschniętej spermy, przyłożył je do wilgotnej twarzy, chcąc w nich odnaleźć zapach Marka — — — — —
Telefon milczał, więc kilkakrotnie podnosił słuchawkę, aby się upewnić, czy aparat nie jest zepsuty. Sygnał był. Pomyślał zatem, że — być może — awaria jest jednostronna, wielokrotnie zdarzało się w ostatnich miesiącach, że z jego aparatu można było dzwonić, natomiast z miasta nie sposób było uzyskać połączenia. Postanowił sprawdzić. Przez dłuższą chwilę zastanawiał się, do kogo zadzwonić, wreszcie wykręcił numer Andrzeja Wajsa, z którym był blisko kilka lat temu, lecz którego lubił nadal. Ale w mieszkaniu Wajsa nikt telefonu nie odbierał. Zadzwonił do Adama Nagórskiego.
Nagórski prawie natychmiast słuchawkę podniósł.
— Tak, słucham.
Ksawery wyjaśnił swoje wątpliwości. Na to Nagórski:
— Już do ciebie dzwonię.
Sygnał odezwał się niebawem.
— Adam? Dziękuję i przepraszam, jeżeli przeszkodziłem.
— Co u ciebie?
— Nic ciekawego.
— Wybierasz się na koncert?
— Mam bilety.
— To się zobaczymy. Okropna pogoda. Słuchaj, Ksawery, może się po koncercie spotkamy na St. Germain i pójdziemy na ostrygi?
— Chętnie.
— To świetnie! pochwalimy się jutro, na weselu twojej siostry.
Dochodziło pół do szóstej. Wiedział, że jeśli do siódmej Marek się nie zjawi lub nie zadzwoni — zrezygnuje z koncertu, aż wreszcie, gdzieś pomiędzy dziewiątą i dziesiątą — już nie mając sił dłużej bezczynnie czekać, wyruszy na miasto, na obchód lokali i to niedalekie, lecz chyba nieuchronne wędrowanie tylekroć wydeptaną trasą Nowego Świata i Krakowskiego Przedmieścia aż po rynek Starego Miasta skojarzy mu się z procesją, tyle że samotną, Drogi Krzyżowej, której poszczególne stacje na podobieństwo bogato przyozdobionych ołtarzy prezentować będą mimo odmiennych dekoracji ten sam zagęszczony motyw tłoku, pijaństwa, zgiełku i dymu. Lecz równocześnie przerazi go i perspektywa godzin najbliższych, więc, żeby się przeciw ich ciemnym czarom i gusłom uodpornić, wstanie od biurka, na którym we wzorowym porządku spoczywają notatki do pracy magisterskiej dyrektora pewnego Zjednoczenia, całkiem jak dotąd nie wyklarowany zarys naukowej dysertacji za dziesięć tysięcy złotych, przejdzie, zapalając po drodze wszystkie światła, do kuchni i wydobywszy z lodówki jarzębiak — — — —

Adam Nagórski cały dzień spędził w domu. Z krótkiego i przerywanego snu nad ranem, gdy nasenny proszek przestał działać, więc ze snu, który był mało pożywny, rozbudził się ostatecznie przed siódmą, w mieszkaniu podobnie jak wczoraj było chłodno, kaloryfery na skutek lokalnej awarii zaledwie grzały, został więc w łóżku, zapalił światło i sięgnąwszy po pasjonującą monografię Richarda Friedenthala o Goethem, którą czytał był od kilku dni, ulokował gruby tom na piersiach, przytrzymując go obiema dłońmi — — — — — —