Strona:Jerzy Andrzejewski - Miazga cz. 1.djvu/83

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

tak wzruszająco niewinnym, iż Zofia Panek z pewnością życzliwie się uśmiechnie.
Wówczas Kuran:
— Już od dawna marzyłem, żeby być pani przedstawionym, pani ambasadorowo. Wiele razy prosiłem o ten zaszczyt Ksawerego.
— To pan zna Ksawerego?
— O tak! to jest mój w pewnym sensie mistrz, bardzo wiele mu zawdzięczam. Bo muszę pani wyznać, pani ambasadorowo, że miałem strasznie trudne dzieciństwo, mój ojciec zginął w Powstaniu, kiedy ja się jeszcze nie urodziłem, a moja matka umarła przy porodzie i wychowałem się w sierocińcu. Zawsze mi bardzo brakowało i nadal brakuje matki.
— Biedne dziecko — szepnie wzruszona kobieta — pan jest jeszcze strasznie młody.
— W stosunku do matki zawsze się jest dzieckiem, pani ambasadorowo. I gdyby pani raczyła, gdyby pani zechciała, nie naprawdę nie mam odwagi, ale trudno, powiem, bo mi to już od dawna leży na sercu, a pani jest na pewno dobra i mądra, więc pani może mnie zrozumie. Chciałem panią prosić, bardzo, bardzo panią prosić, żeby pani i teraz i na przyszłość pozwoliła mi mówić do siebie: mamo, mamusiu...
Chyba Zofia Panek lekko się zmiesza.
— Ależ, moje dziecko... — powie niezdarnie.
Wówczas Marek Kuran podniesie rzęsy, jego oczy błysną niebezpiecznie.
— Dlaczego ależ? Mam prawo mówić do pani: mamusiu, bo w pewnym sensie mam prawo do tytułu pani synowej, przepraszam, źle się wyraziłem, ja jestem pani zięciem, pani ambasadorowo, bo to ja, trzeba pani wiedzieć, Ksawerego pierdolę, on jest w łóżku za kobietę, a ja go, proszę mamusi, pierdolę, on w łóżku wyłącznie lubi, żeby go chędożył chłopak z dużym kutasem, Ksawery mówi, że ja mam bardzo dobrego, pojęcia mamusia nie ma, jaka to jest kurwa ten Ksawery, ciekawy jestem, czy w młodości mamusia też tak lubiła...
Lecz mimo wzrastającego podniecenia chyba zdania nie dokończy, ekscytujący dreszcz, który w miarę przyspieszenia słów będzie go wypełniać coraz bardziej się zagęszczającym mrokiem — nagle w nim zastygnie, i wówczas Marek Kuran, rzuciwszy na boki spod opuszczonych rzęs szybkie, spłoszone spojrzenie, cofnie się krok do tyłu, coś może jeszcze wymamrocze, lecz w każdym razie coś bardzo niewyraźnego, i w tym samym momencie, najzupełniej pewien, że za chwilę, za sekundę stanie się jakaś rzecz nieprzewidziana i okropna, choć nie zdąży zdać sobie sprawy na czym ta nieprzewidziana okropność będzie polegać, wiedząc jednak, że w tym, co się stanie, nie wolno mu wziąć udziału — więc zniknie, po prostu zniknie, nieomal dosłownie roztopi się w powietrzu, jakby naprawdę był Arielem-Ganimedesem i posiadł boską umiejętność dematerializowania się.
A ledwie się to nadprzyrodzone zniknienie, a raczej ulotnienie młodego poety dokona — Zofia Panek, całkiem nieświadoma co się wokół niej dzieje, jedynie pod wrażeniem zalewającej ją ciemności, jakby się ogromna kopuła, ucharakteryzowana na niebo z gwiazdami rozpękła i poprzez otwartą wysoko w górze przepaść lać począł ciężki pomrok, gasząc światła kryształowych żyrandoli i w miarę obsuwania się zmętniałych ciemności wypełniając przestrzeń złowrogim szumem, któremu natychmiast zawtóruje szum wzrastający w jej skroniach, wtedy zdjęta przerażeniem, unieruchomiona w wielkim fotelu imitującym styl Ludwika XVI, wypełniając cały jego obfity obszar swoim ciałem opiętym jedwa-