Strona:Jerzy Andrzejewski - Ciemności kryją ziemię.djvu/13

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Milcz, Diego. Rany serca tylko w ciszy można zagoić.
— Nie ma dla mnie ciszy! Powiedziałeś, że nie zawsze należy mówić myślami. Co to znaczy? Nie ufasz mi? Boisz się mnie? Ty, mój przyjaciel, mój nauczyciel.
Fray Mateo podniósł głowę. Diego stał o krok pobladły, drżący, z oczami płonącymi ciemnym blaskiem.
— Bracie Diego, jeśli sumienie sprzeciwia się uznanym nieprawościom, wówczas nie drugich ludzi, lecz samego siebie musi się człowiek bać najbardziej.
— Siebie?
— Wiesz, dokąd cię może zaprowadzić sprzeciw sumienia? Nie przeraża cię twój bunt?
— Nie! Nie chcę przerażenia ani lęku, ani niczego, co jest strachem. Chcę coś robić.
— Módl się — powiedział fray Mateo.
Tymczasem regiment Milicji Chrystusowej wąskimi i wszędzie jednakowo wyludnionymi uliczkami zbliżał się do kolegiaty. Wielki Inkwizytor królestw Kastylii i Aragonii, padre Tomas Torquemada, okryty czarnym zakonnym płaszczem, jechał na białym kordobańskim koniu, ciasno otoczony domownikami, wyprostowany mimo podeszłego wieku, z oczami półprzymkniętymi.
Jeden z rycerzy towarzyszących Inkwizytorowi, młodziutki, jasnowłosy don Lorenzo de Montesa, pochylił się na koniu ku towarzyszowi.
— Szczury pochowały się do nor.
Don Rodrigo de Castro roześmiał się.
— Nic to szczurom nie pomoże.
— Myślisz?
— Ręce Świętego Trybunału są dłuższe od najgłębszej szczurzej nory. Poza tym szczury się boją i strach je zdradza.