Strona:Jarema.djvu/71

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

pastuchem, nie mogłem tam paść bydła... Dziedzic wygrał te łozy.
— Co, wygrał? — odfuknął pisarz pokątny. — wygrał?... Gromada, nigdy nic nie przegrywa! Jeśli dziedzic oszukał gromadę, lub kogo przekupił, to gromada apeluje i prosi o odnowienie procesu. Sąd gromadzie nigdy nic nie odmówi, bo wie, że dziedzic, jak chce, to zawsze wygra i gromadę oszuka.
— To prawda, — machinalnie zawołał Jarema i zamyślił się.
— Otoż ten proces chciałbym odnowić — mówił daléj mecenas gromadzki — ale cóż tu robić, kiedy w całej Nowéjwsi nie ma jednego człowieka?
— Jakto, w gromadzie nie ma jednego człowieka? — krzyknął Jarema i uderzył rozgrzany winem pięścią o stół.
— Wy wprawdzie mówicie: „Hromada wełyki czołowik,“ ale dla adwokata to głupstwo. Adwokat potrzebuje jednego z gromady, a nie całéj czeredy — wtrącił z uśmiechem mecenas.
— Ba, jednego! — mruknął Jarema i zamyślił się znowu.
— Trzeba jakiego gospodarza z powszechnem zaufaniem, któremuby całą tę sprawę powierzyła gromada i którego mogłaby wysłać do Wiednia... a jabym taką suplikę do cesarza napisał, żeby dziedzicowi aż w pięty poszło!... Oho ho! znam ja tych panów! Jeden podobniuteńki do drugiego! Żeby z gromady dała się wódka wycisnąć, tobą niezawodnie kocieł w gorzelni nią nabił i przez alembik przepuścił!...
— A tak, to prawda! — mruczał machinalnie Jarema, wychylając duszkiem szklankę wina.