Strona:Jarema.djvu/49

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wspominał najczęściéj, bo wiedział, że pod słowem „państwo“ nie mogła sobie gromada nikogo innego wyobrażać, tylko dziedzica i dziedziczkę. Za to tak wielki nacisk kładł na wyrestaurowane areszty i ponitowane dyby, że go cała gromada z największą pokorą do swojéj wiadomości przyjmowała, rozchodząc się w uczuciu świętéj bojaźni, jakiej tylko wybrani w niebie używać mają.
Są jeszcze dziś ludzie (oby to była nieprawda!), którzy żałują utraty przywilejów dominialnych. Jakkolwiek ten żal może pochodzić z zasady, jednak nierozumem jest w tém, czegośmy sami doświadczyli. Czémże bowiem były owe przywileje dominialne? Wybierać podatki, odstawiać rekrutów, łapać złodziei i włóczęgów i t. p. Któż to wszystko robił? Dziedzic, albo ten, co go zastępował i miał arkusz z pieczęcią cyrkularną.
Czém był ów mandataryusz? kogo widziała w nim gromada?
W założeniu był mandataryusz ostatniém ogniwem władzy rządowej. Rząd bowiem odbierał od niego egzamen i przysięgę i wydaWał mu arkusz z pieczęcią. Gromada jednak inaczej zapatrywała się na mandataryusza. Ona wiedziała, że dziedzic go w służbę przyjął i że go każdego czasu odpędzić może. Widziała, że mandataryusz na dworskich wozach zjechał do wsi, że dziedzic dał mu mieszkanie w swoim budynku, że leśny wydaje mu drzewo na opał, a kasyer albo arendarz wypłaca pensyą z dochodów skarbu. Do tego gromada zwozi mu nieraz worki z żytem i pszenicą z pańskiego spichlerza, a owego arkusza z cyrkularną pieczęcią nigdy a nigdy nie widziała.