Strona:Jarema.djvu/207

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Powstał szmer a towarzystwo w altanie podzieliło się na kilka kółek, które żywo zaczęły się z sobą sprzeczać. Jedni byli za Otylią, inni wzięli w obronę szatynkę.
Na przeciwnym krańcu siedziały poważne kobiety i rozmawiały między sobą półgłosem.
— Czy widziałaś pani, jak Otylia spłonęła, gdy usłyszala imię „Filip“? — ozwała się brunatna parasolka.
— A któż jest ten pan Filip? — zapytała sąsiadka.
— Ten wysoki blondyn o długiéj, opalonéj twarzy. Jest to chłopiec bogaty, tylko trochę dziki jeszcze. Całą jego zabawą jest koń, chart, strzelba i pistolet!
— Czy o nią konkuruje?
— Tego tak bardzo nie widać; zdaje się, że wiecéj ona stara się o niego!
Po tych słowach, wypowiedzianych na ubocznéj ławeczce słychać było znowu glos Otylii:
— Panie macie wyobrażenia odwieczne. Kobiecie wolno tylko siedzieć, jak ongi, we framudze i prząść kądziel. Do niczego nie ma nosa wtrącać i patrzyć tylko, aby mąż miał całą koszulę! — Cóż to, czyż kobieta nie ma serca, krwi i głowy.
— O ma, niezawodnie, — odparł szpakowaty jegomość, — wygadała — się z tém dosyć niedyskretnie pani Georges Sand!
— Zdaje mi się, że nie jestem między maruderami! — odfuknęła sąsiadowi Otylia.
— W jaki to sposób pani pojmujesz? — zapytał drugi sąsiad o czarniawych włosach.