Strona:Jarema.djvu/196

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

woda sekretarza swego do gabinetu, wygotował z nim razem długi list, a zapieczętowawszy go lakową pieczęcią, kazał sekretarzowi z nim natychmiast wyjechać do ziemi Sanockiéj.
Tego samego dnia, po krótkiéj naradzie z wojewodziną, wyjechał także ks. Tymoteusz do biskupa z doroczną jałmużną dla biednych.
Gdy takie rzeczy we dworze się działy, Krzysztof tymczasem zdążał do miasteczka, gdzie właśnie odbywał się jarmark. Jak zwykle na jarmarku, było dużo Żydów, chłopów i szlachty. Ciżba była i tłum niezmierny. Krzyk, hałas, popychanie zewsząd.
Krzysztof przerżnął się przez tłum i wszedł do gospody, przed którą wisiała złota wiecha.
W gospodzie było pełno. Po minach buńczucznych, łbach pokaleczonych poznać można było szlachtę zaściankową. Odbywała się właśnie przy obfitéj konsumcyi miodu i Węgrzyna, jakaś kłótnia sąsiedzka. Barczysty szlachcic z przekrojonym nosem, w siwej sukmanie, rysował właśnie palcem na stole plan swojéj zagrody, i wzywał sąsiadów, aby wydali wyrok, kto ma słuszność. Nizki, z chytrém wejrzeniem sąsiad jego mazał mu ustawicznie rysunek, a natomiast lepkim miodem kreślił jakieś zagadkowe figury.
— Panowie bracia! — wołał barczysty — osądźcie sami, czy ja chcę jego zguby? Sam zaorał mi miedzę...
— Proszę uniżenie, — replikował chytry: — tu była stara miedza jeszcze za króla Sasa...
— Za króla Sasa waść chodziłeś przecię boso!
Mater Dei! Ja... chodziłem boso... ja, familiant królewski!
— Fortunę waszę czapką nakryję!