Strona:Jarema.djvu/194

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nie! Przenigdy! — zawołała, łamiąc białe ręce: — nigdy tego nie zrobię! Cóż wojewoda, cóż wojewodzina moja dobrodziejka!...
— Po ślubie rzucimy się do nóg wojewodziny i wojewody, wojewoda napisze do mego rodzica, trochę będą dąsy, a potém zapanuje zaiste zgoda. Takim tylko sposobem przetniemy intrygę macochy; inaczéj będziemy rozdzieleni na wieki, a ja umrę marnie lub wstąpię do kapucynów!
W téj chwili pod agrestem coś zatrzeszczało, a spłoszeni kochankowie rozeszli się, odkładając resztę do jurzejszéj pogadanki.


Nazajutrz cały dzień przeleżała Dorota w łóżku; miała twarz zarumienioną i usta spalone gorączką. Gdy ją wojewodzina odwiedziła, chwyciła ją za ręce i zaczęła je łzami oblewać. Chciała się jéj zwierzyć, chciała jéj o tém wszystkiem powiedziéć, co wczoraj mówił do niéj Krzysztof, ale coś w gardle na poprzek stanęło tak, że słowa wydobyć nie mogła.
Silna gorączka wzmagała się coraz więcej. Gdy oczy przymknęła, zdawało się jéj, że śni na jawie. Widziała Krzysztofa przed sobą za oknem, który tak słodkie rzeczy prawił jéj do ucha. „Biedny Krzysztof! myślała sobie, ta okrutna macocha tak go prześladuje! Czyż innéj drogi niéma, aby dojść do szczęścia? Czyż koniecznie trzeba ztąd uciekać i potajemnie brać ślub z Krzysztofem? Cóż na to ludzie powiedzą?... Czyż się to nie wydarza między ludźmi? Czyż nie opowiadał dopiero przed tygodniem kwestarz