Strona:Jarema.djvu/192

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

knął teraz wyraz jakiś szatański. Nie widziała twarzy, tylko słyszała słowa jego. A słowa te były tak słodkie! tak rozkoszne! Ślub... ślub z ukochanym... ach! ileż to szczęścia! ile rozkoszy!...
Wychyliła się przez okno i podała mu białe czoło do pocałowania.
— Więc zgadzasz się na ślub, mój drogi? —szepnęła głosem omdlewającym... więc będziemy mężem i żoną, jak prawo boże każe?
Krzysztof wycisnął na twarzy dziewicy gorący pocałunek.
— Będziemy mężem i żoną, — odrzekł. — najdléj za dwa tygodnie! Weźmiemy ślub w kościele, ksiądz zwiąże nam stułą ręce, a organista zahuczy na chórze: „Veni Creator“... A co? czy nie będzie rozkosz wniebie i na ziemi!
— Prawda... w niebie będą się cieszyli aniolowie, że dwoje ludzi na ziemi są szczęśliwi!...
Nastąpiło milczenie. Księżyc cofnął się, aby szczęścia dwojga ludzi nie spłoszyć. Krzysztof objął rękoma piękną głowę; dziewicy i tulił ją do gorącego łona.
— Już odejdź teraz!.. — szepnęła po chwili Dorota — odejdź, bo mam jakieś złe przeczucie!
— Przecież trzeba jeszcze o tym ślubie coś powiedziéć, — odparł przytłumionym głosem Krzysztof.
— Będzie czas na to jutro!
— Ślub nasz będzie trochę... niezwykły!
— Jakto niezwykły?
— Bo widzisz... jeżeli tak prędko ślubu pragniesz, to ślub ten... jak na teraz.... musi się odbyć bez woli mego ojca!