Strona:Jarema.djvu/184

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Był to Jmpan Krzysztof, a okno należało do Jmćpanny Doroty.
Gdy wieść o tem po izbie czeladnéj rozchodzić się poczęła, zawołał wojewoda ogrodniczka i wysłuchał go z uwagą.
Za kilka dni tenże sam ogrodniczek, ukryty za krzakiem agrestu, słyszał rozmowę, jaką prowadzili z sobą pan Krzysztof i panna Dorota. Oboje byli w cienistéj lipowéj alei i co chwila oglądali się wkoło siebie, czy ich kto nie widzi.
Pan Krzysztof trzymał Dorotę za rękę, a ona drugą ręką ocierała fartuszkiem łzy z oczu, jakby płakała.
— Bądź litościwa na moje katusze — mówił do niéj pan Krzysztof, podkręcając wąsa — wszak widzisz, żem rozgorzał dla ciebie ogniem miłości!
Dorota na to zapłakała i odparła:
— Cóż ztąd, jeżeli chcesz, abym miłość twoję przechowała w tajemnicy przed światem, a nawet, abym ojcu Tymoteuszowi na spowiedzi o tém nie wyznała! Tak przecież poczciwe dziewczęta nie robią — a nawet i zacny kawaler tego od nich nie żąda!... Jeżeli chcesz, abym cię wzajemnie kochała, to pozwól, że o tém powiem naszéj matce i dobrodziejce wojewodzinie!
— Uchowaj Boże! — zawołał pan Krzysztof — toby nasze szczęście zabiło! Wiesz dobrze, że mam wyrodną macochę, która najlepszego ojca mego tak na swój sposób przerobiła, że wszystkiemi siłami przeszkadza temu, abym się ożenił!
Dorota znowu tutaj zapłakała i odrzekła: