Strona:Jarema.djvu/17

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Biorę pana dobrodzieja za słowo — odparł urzędnik — będzie to mój protegé.
Śmiano się i mówiono jeszcze wiele o kanarku i Jaremie, bo wszyscy byli jakoś W dobrym humorze. Pogoda była prześliczna; w dolinie jaśniały szerokie łany żółtych kłosów; mnóztwo robotników krzątan się w około.
Wszyscy ruszyli w pochód do dworu. Dziedzic szedł z urzędnikiem i rozpowiadał mu o procesie z gromadą o most nad rzeką. Blondyneczka bawiła się kanarkiem, wyrzucając mu jego niewdzięczność. Pokojowiec szedł z głową spuszczoną, że mu się nie udało palnąć kilkanaście kijów Jaremie, dla którego czuł jakąś nieodgadnioną antypatyą. A Jarema sam jeden wlókł się z tyłu, słuchając rozkazu dziedzica. Miał to być wcale nowy epizod w jego życiu. Z trwogą spoglądał z pod oka na kij pokojowca, który był o kilka cali dłuższy od dobrze znanego kija opiekuna. Tylko uśmiechnięta twarz urzędznika dodawała mu jakoś otuchy i budziła w nim lepsze nadzieje.
I tak szczęśliwie wszyscy zaszli do dworu. We dworze przyjęto gości, jak polski obyczaj kazał. Była herbata i zrazy z kaszą, ulubiona potrawa amtsdinera, który w kredensie dziwy rozpowiadał o swoim zaszczytnym urzędzie.
Wieczorem siadł gospodarz do zielonego stolika i przegrał do urzędnika w „halbe zwölfe“ dziesięć reńskich monetą konwencyjną. Urzędnik mniemał, że dzisiaj miał szczęście szczególne, a szlachcic uśmiechał się z ukosa do żonki i córki, które ten uśmiech jego doskonale rozumiały.