Strona:Janusz Korczak - Król Maciuś na wyspie bezludnej.djvu/54

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Od rzeźnika.
— Masz legitymację?
— Mam.
— Pokaż.
Maciuś z niewinną mina, pokazuje kiełbasę.
— Głupiś. To kiełbasa. Pokaż jakiś dokument.
— Mój pan takiej wędliny nie robi.
— Niech idzie: co z głupim gadać.
Przeszedł dwie ulice — znów to samo.
— Paszport, matrykuła, legitymacja.
— Dajcie panowie spokój: śpieszę się. Restaurator czeka.
Ale widzi, że to nie żarty. Więc już ostrożniej, bocznemi ulicami, kieruje się za miasto.
— Stój.
Maciuś ani drgnął: idzie.
— Stój, bo strzelam.
Maciuś idzie dalej. — Strzela żołnierz w powietrze — Maciuś nic.
— Ach ty kundlu jeden, żarty stroisz z policji?
Maciuś pokazuje na migi, że głuchy.
— Puścić go chyba? Głuchy, jak pień. Nawet strzału nie słyszał.
— A mnie co obchodzi? Kazali aresztować, to aresztować. Nikogo nie przyprowadzimy, — mogą nawymyślać. A może jucha udaje. — Może to kradzione?
Widzi Maciuś, że źle. Trzeba uciekać. I musi mieć trochę prowizji, bo trzeba parę dni się ukrywać zdala od ludzi.