Strona:Janusz Korczak - Król Maciuś na wyspie bezludnej.djvu/102

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

obradami; musimy wrócić do domu zobaczyć, co się dzieje, bo ministrowie pewnie nie mogą sobie dać rady bez nas. A przytem kości nas bolą, jakeśmy tyle godzin byli związani afrykańskiemi sznurami i leżeliśmy na kupkach.
Lord Pux nie był zadowolony. Ale był mądry. Widzi, że jest nieporządek: wszyscy wstali z miejsc, gadają bez zapisania do głosu, razem, że nawet w protokule nie można porządnie notować, ale co robić? Panował nad sytuacją, a teraz już nie panuje: królowie go się nie boją.
— Ależ wasze królewskie moście, trzeba urządzić głosowanie.
— Niech nam lord nie zawraca głowy, bierzemy Maciusia na okręt handlowy i zjemy razem pożegnalne śniadanko.
Biorą Maciusia pod pachę, — prowadzą.
Maciuś trochę się opiera, ale nieprzyjemnie odmawiać, kiedy proszą. Wszyscy tacy zadowoleni. Tak go lubią. Zupełnie jak koledzy.
Ile razy spotykał się Maciuś z królami czy ministrami, wogóle z dorosłymi, — zawsze było tak, że on niby jest dziecko, a oni dorośli. A tu pierwszy raz jakby zupełnie równi. Dawniej gdy był dla niego ktoś dobry, Maciuś nie wiedział, czy mówi naprawdę, czy go się boi; a teraz widzi, że go lubią i wcale się nie gniewają.
Maciuś myśli, że jednak dobrzy ludzie królowie. Jakby ich pierwszy raz widział dopiero. Niema żadnej ceremonji ani etykiety. Śmieją się. Lecą z górki na pazurki, gonią się. Król Malta udaje ludożercę.