Strona:Janusz Korczak - Król Maciuś Pierwszy.djvu/360

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

głęboko, że choć nim potrząsano i strzelano nad uchem, nie drgnął nawet powieką. Po godzinie chłopiec i konie się obudzili.
Próba się znakomicie udała. To też postanowiono dziś jeszcze zakończyć oblężenie Maciusia.
A był czas najwyższy. Bo Maciuś przez całe trzy dni nic nie jadł, żywiąc tylko garstkę swych wiernych towarzyszy.
— Musimy być gotowi bronić się cały miesiąc — mówił.
Bo Maciuś nie tracił nadziei, że stolica pożałuje tego, co zrobiła, że wytnie do nogi nieprzyjacielskie wojsko.
I kiedy Maciuś zauważył, że w ogrodzie kręcą się jacyś cywilni, już myślał, że to delegacja ze stolicy, i nie kazał strzelać.
Ale co to?
Deszcz nie deszcz, — jakiś zimny płyn uderzył tak mocno w okna, że parę szyb aż popękało. Potem mgła czy dym. W ustach i w nosie jakiś słodki smak i duszny zapach. Maciuś sam nie wie, czy to przyjemne czy przykre. Chwyta karabin, bo się domyśla podstępu. Ale ręce mu zaczynają ciężyć. Wytęża wzrok, by przez tę chmurę dojrzeć, co tam się dzieje.
— Baczność! — krzyczy z wysiłkiem.
Chwyta powietrze coraz szybciej. Oczy mu się przymykają. Karabin wypada z ręki. Maciuś nachyla się by go podnieść, ale już wstać nie może.
Robi mu się wszystko jedno.
Zapomina, gdzie jest.
Zasnął.