Strona:Janusz Korczak - Król Maciuś Pierwszy.djvu/351

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rej strącono sześć nieprzyjacielskich, ale spadły lub zmuszone były do lądowania aeroplany Maciusia.
Początek bitwy odbył się tak, jak przewidywali na radzie wojennej.
Nieprzyjaciel zajął przednie okopy — i rozległ się okrzyk tryumfu:
— Acha, uciekli. Zlękli się. Nie mają armat. O, jak prędko uciekli: nawet wódeczki nie zdążyli zabrać.
Ten i ów odkorkował flaszkę.
— Dobra, skosztujcie.
Piją, śmieją się, hałasują, gotowi tu przenocować.
— Poco się spieszyć, kiedy i tak dobrze.
Ale młody król powtarzał uparcie:
— Dziś musimy być w mieście.
Przysunęli armaty i kulomioty.
— Do ataku!
Żołnierze niechętnie idą, a w głowach szumi. Ale trudno: rozkaz trzeba spełnić. A co nieprzyjemne, to lepiej prędko zrobić. Więc już zupełnie otwarcie idą, a potem biegną na ostatnie przed miastem okopy Maciusia.
A tu nagle grzmotnęły armaty, zaklekotały karabiny maszynowe, posypały się kule i — co dziwniejsza — strzały.
A tu nagle jakiś dziki krzyk w obozie Maciusia. A tu jakieś bębny, piszczałki, kotły.
A tu nagle — czarni wojownicy już na okopach. Mali jacyś ci murzyni, ale może tak się zdaje zdaleka. Niewiele ich, ale są — a w oczach się dwoi, a w uszach szumi.
A tu nagle — lwy i tygrysy, ogłuszone strza-