Strona:Janusz Korczak - Król Maciuś Pierwszy.djvu/348

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

oddziałach dziesiątkami, żeby ich nieprzyjaciel wszędzie mógł widzieć.
Więc tak będzie:
Oni zaczną strzelać do pustych okopów i zobaczą, że nikt nie odpowiada, więc pójdą do ataku. Zobaczą, że nikogo niema, to się ucieszą i zaczną krzyczeć na wiwat i cieszyć się, że już widzą stolicę, i będą mogli wejść do miasta, rabować, jeść, pić i bawić się. A tu nagle murzyni uderzą w bębny, zaczną strasznie krzyczeć, wypuszczą dzikie zwierzęta i strzałami popędzą je na nieprzyjaciela. Tam zacznie się popłoch, nieład, zamieszanie. A wtedy Maciuś na czele konnicy ruszy na nich, a za nim piechota.
Bitwa będzie straszna, ale tem lepiej. Już raz na zawsze da im się nauczkę.
— Nie może się nie udać. Największy strach jest wtedy, kiedy się człowiek nic nie spodziewa, jest wesół, a tu się nagle coś stanie.
Jeszcze o dwóch rzeczach zapomniałem powiedzieć: że żołnierze Maciusia zostawili w okopach dużo wódki, piwa i wina. I żeby jeszcze więcej rozjuszyć zwierzęta, koło klatek ułożono duże stosy słomy, papieru i drzewa, żeby to wszystko zapalić, kiedy się klatki otworzy.
Bo była obawa, że lwy mogą się rzucić na wojsko Maciusia.
Byli jeszcze i tacy, co radzili wypuścić kilka wężów:
— Z wężami lepiej dać spokój — powiedziała Klu–Klu — bo one mają różne kaprysy i nie można nigdy przewidzieć, w jakim będą humorze. A o lwy już bądźcie spokojni.