Strona:Janusz Korczak - Król Maciuś Pierwszy.djvu/304

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Bardzo dziwnie wyglądało miasto, jak dorośli szli z książkami do szkoły, a dzieci szły do biur, do fabryk i do sklepów, żeby ich zastąpić. Niektórzy byli bardzo smutni i wstydzili się, a inni nic sobie nie robili.
— No to co? Znów jesteśmy dziećmi. A bo to źle być dzieckiem.
Przypominali dawne czasy, nawet spotykali się koledzy, którzy dawniej razem na jednej ławce siedzieli. Przypominali sobie starych nauczycieli, różne zabawy i psoty.
— Pamiętasz starego łacinnika? — pyta się kolegi inżynier fabryki.
— A pamiętasz, jakeśmy się pobili raz — o co nam wtedy poszło?
— Aa, wiem. Kupiłem scyzoryk, i ty powiedziałeś, że nie jest stalowy, tylko żelazny.
— I siedzieliśmy w kozie.
Jeden doktór i jeden adwokat tak się przejęli temi opowiadaniami, że zupełnie zapomnieli, że już nie są małymi chłopakami, i zaczęli się spychać do rynsztoka i gonić, aż przechodząca nauczycielka musiała im zwrócić uwagę, że na ulicy trzeba się zachowywać przyzwoicie, bo ludzie patrzą.
Ale niektórzy byli bardzo źli. Jedna pani bardzo gruba, właścicielka restauracji, idzie z książkami do szkoły, ale taka zła, że strach. A tu ją poznał jeden mechanik.
— Patrz, idzie ta kwoka. Pamiętasz, jak ona nas zawsze oszukuje: dolewa wodę do wódki i za kawałek śledzia liczy tak, jak za cały śledź. Wiesz co, podstawimy jej nogę. Jak jesteśmy dzieci, to dzieci. No nie?