Strona:Janusz Korczak - Król Maciuś Pierwszy.djvu/158

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.


Aż tu raz w nocy wpada do ich namiotu przestraszony murzyn, służący, i krzyczy, że jest zdrada, że ich napadają.
— O ja nieszczęśliwy, poszedłem w służbę do białych. Moi mi tego nie darują, oni mnie zamordują. Oj ja nieszczęśliwy, co ja teraz pocznę?
Zerwali się wszyscy ze swoich składanych, polowych łóżek, chwytają za broń, co kto miał — i patrzą.
Noc ciemna. Nic nie widać. Tylko tam zdaleka z pustyni zbliża się jakaś gromada, słychać jakiś hałas. Dziwno, że z garnizonu białych nikt ani strzela, ani nie widać żadnego zamieszania.
Naczelnik garnizonu znał dobrze obyczaje dzikich plemion, i odrazu zrozumiał, że to nie jest napad, tylko nie wiedział co, więc posłał jednego gońca, żeby się dowiedzieć.
To szła karawana po króla Maciusia.
Na przodzie królewski wielbląd ogromny z piękną budką na grzbiecie. Sto wielblądów, równie pięknie odzianych. I pełno pieszych murzynów — żołnierzy, którzy mieli stanowić przyboczną straż karawany.
Coby to było, gdyby oficer garnizonu nie był