Strona:Janusz Korczak - Koszałki Opałki.djvu/26

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rzeli się, ogarnęli mnie pełnym współczucia wzrokiem, pokiwali smutnie głowami, i poszli dalej.
Nie mogłem mieć wątpliwości: sądzili, że jestem nerwowy.
I gorycz zalała mą duszę, i łzy stanęły mi w oczach...
Po chwili siadł na mej ławce młodzieniec lat dwudziestu kilku, o żywych rozumnych oczach, niedbałych ruchach, niedbale ubrany — jeden z tych, którzy mi najbardziej do gustu przypadają.
— Czy zechce pan ze mną porozmawiać? — zacząłem tym razem już ostrożniej — pan jest sam i ja jestem samotny. Nie wymieniajmy swych nazwisk, bo i po co? Oto wiosna, słońce, zieleń młoda, wróbelki... Wiem, że jedne uczucia grają teraz w naszych sercach. Gdy się widzi to młode życie, gdy się widzi tyle blasku, trzeba koniecznie kochać. My mieszkańcy miast, tak mało przestając z naturą, zasypani gryzącym pyłem ulicznym, otuleni trującym oddechem fabryk — zatraciliśmy poczucie życzliwości dla ludzi. Ja gorąco pragnąłbym tak szczerze porozmawiać z kimś, znaleźć w sercu bratnim oddźwięk bratni...
— Tak — przerwał mi młodzian — to wszystko bardzo piękne, co pan mówi, ale ja mam zwyczaj dobrze poznać człowieka, zanim mówić z nim