Strona:Janusz Korczak - Koszałki Opałki.djvu/233

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nagle drzwi się otwierają z hałasem, i wpada moja ulubienica — milutkie, wesołe dziewczątko.
Oczki i nosek — czerwone, włosy potargane.
— A to co znowu?
— Stryju, ja już nie mogę. Mój drogi, mój złoty, poradź mi, bo się otruję...
— Bój się Boga, dziewczyno! A tobie znowu co się stało?
A ona, panie, w bek.
— Nic mi się nie stało... Zupełnie mi się nic nie stało... A ja właśnie tak nie chcę... Ja właśnie chcę, żeby mi się coś stało... Ja właśnie tylko jeszcze żyję nadzieją, że mi się stanie jakieś nieszczęście, bo inaczej ja nie wytrzymam dłużej.
— Masz, djable, makagigę... Ale co ci się ma stać, utrapiona dziewczyno?
— Wszystko jedno co, byle jakieś nieszczęście.
— Co ty pleciesz, co też ty pleciesz?
— Ja chcę być bez dachu, ja chcę być głodna, chcę spać na zgniłej słomie, jeść zgniłe ogórki, chodzić boso, być biedną, poniewieraną nauczycielką, być uwiedzioną, mieć suchoty, szyć za dziesiątkę na dzień, mieć ośmioro dzieci sierot, męża w szpitalu, i matkę-pijaczkę... Rozumie stryj?
— Rozumiem, wszystko rozumiem. Tylko przestań płakać, napij się wody i zdejm żakiet.
A ona w jeszcze większy bek.