Strona:Janusz Korczak - Kiedy znów będę mały.djvu/98

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się nie dziwił. Tylko lepiejby się rozumieli wzajemnie dorośli i dzieci.
A na pauzie już była spokojniejsza zabawa. Jużeśmy się umówili, kto z kim. I śnieg był skopany, więc gorzej kule lepić. — Niektórzy probowali, ale więcej bawimy się w sanki. Że jeden chłopak ztyłu — woźnica, a dwaj zprzodu — konie. — I sznurem jeden za drugim, niby straż ogniowa, kulig czy artylerja. Każdy inaczej myśli, ale się ścigamy: kto ma lepsze konie, albo samochód.
Z początku był porządek, potem się pokotłowało. Bo zaczęli najeżdżać. Zrobili katastrofę kolejową. Poprzewracali się całą kupą i pchają. Zawsze się znajdą narwańcy, i ktoś musi płakać. Bo jednemu nadepnęli na rękę, a drugiego butem uderzyli, — była żelazna podkowa. Jeszcze go tak przydusili, że nie mógł oddychać.
My nie wszyscy lubimy warjować. Wcale nie. Czasem wolimy wcale się nie bawić, niż z dzikusem, co pcha, wrzeszczy i bije. — Bo takiego na żarty trącić, zaraz z całej siły uderzy, żeby ból sprawić — w kość albo pięścią. Na nic nie zważa, pcha, rzuca się, szarpie ubranie. Jak nieprzytomny.
Ile razy chciałby się człowiek pobawić, a mówi:
— Nie chcę.
Bo on jest.
— Albo on, albo ja.
Niech wybiorą sami.
Czasem boją się szczerze powiedzieć, bo zacznie się czepiać, przezywać, dokuczać. Już nawet lepiej:
— Nie będę się bawił.