Strona:Janusz Korczak - Kiedy znów będę mały.djvu/90

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

I przez tyle stuleci nie można było nic trwalszego? — A cóż robią chemicy i fizycy w swoich pracowniach. Czy istotnie nic innego nie można?
Niech się szyby nie tłuką. Ich wina, nie nasza.
Czemu mamy nagle zastygnąć, znieruchomieć w grozie? Czekać na nieszczęście? Dlaczego ja niewinny mam kryć się, uciekać z miejsca, gdzie dokonana zbrodnia? Czemu ot nagle wszyscy przypadkowo obecni staliśmy się przestępcami?
Dlaczego po tej tylko pięć minut — po tej — no — sześć minut pauzie — mam spotkać się z groźnem spojrzeniem i okrutnem pytaniem:
— Kto?
— Nie ja.
A choć mówię prawdę, czuję, że jakby kłamię. Należało powiedzieć:
— Przypadek zdarzył, że nie ja.
Wiem, że są poszlaki. Oskarża mnie ośnieżona odzież. Rzucałem kule, jak inni, jak wszyscy. — Przecież wolno. — Bo ja wiem zresztą. — Może nie. — Spieszę do klasy, chcę zdążyć, napewno zdążę. — Bo ja wiem zresztą. — Może naprawdę winien jestem, że nie zaraz z pierwszem uderzeniem dzwonka. Ale czy można było tak zaraz, odrazu?
— Ja nie.
Rzuciłem kilka legalnych, niewinnych kul. — Czy kilka? — Nie wiem ile. — Czy liczyć zupełnie skończone, dojrzałe, geometryczne kule, czy i te półćwierćkule, które ciskałem w pośpiechu?
A przecież znalazł się — fu, przebrzydły kłamczuch, — mówi: