Strona:Janusz Korczak - Kajtuś czarodziej.djvu/95

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ciemno.
Strzał. — Nie strzał, a grzmot. — I zaraz deszcz. — Duże, ciężkie krople.
Znów: błyskawica i grzmot.
— Burza. — Burza w lesie.
Oprzytomniał.
Zerwał się i biegnie.
— Do szosy. — Do tramwaju.
Ale w którą stronę?
Nie wie.
Zabłądził.
Źle.
Biegnie. Ale dokąd? — Wszystko jedno. Znów grzmot.
Czapka przemokła, z daszka ciurkiem leci. Ubranie cięży. W butach woda chlupie.
— A może to zasadzka? — Tak właśnie Madej zbłąkany podpisał cyrograf i duszę zaprzedał.
Zdaje mu się, że ktoś się czai za drzewem.
Przystanął. — Nie, — to krzak. — Pędzi dalej.
Las niby się skończył, ale ani szosy, ani rowu przy szosie. Tylko ponure pnie ściętych drzew.
Poślizgnął się i upadł. Z trudem wstaje. — Skręcił w lewo.
Zdala zamajaczyło światełko.
Może chata, może ślepia wilcze, może kryjówka czarodzieja, który go wciągnął w las, uśpił, burzę sprowadził, a teraz kusi tem światłem?