zabrał, chociaż się pytał dyżurnego i chłopców. A może znikł sam?
Znów niewiadomo.
I jeszcze dwa czary udały się Kajtusiowi na ulicy. — Bo raz dziewczynki w błoto wywalił.
To tak było.
Idzie sobie, wraca ze szkoły zamyślony.
— Może dlatego nie udaje się na ulicy, że hałas: może za dużo ludzi? — wyraźnie coś przeszkadza.
Niedarmo czarodzieje mieszkali w basztach samotnych, albo w ostatniej na skraju wsi chacie. — Może ukrywają się w lasach, albo na dnie morza?
Sam czuje, że myśli najłatwiej mu się układają nad Wisłą, zdala od miasta, w spokoju; albo w ciszy wieczorem, kiedy leży w łóżku.
Tak sobie, wracając ze szkoły, rozmyśla i rozważa. — A przed nim trzy dziewczynki.
Zajęły całą szerokość ulicy i śmieją się, popychają, dokazują i przejść nie dają. — Gdyby to byli chłopcy, możeby nawet nie zwrócił uwagi; a tak, to bardziej zły jeszcze.
Deszcz pada.
— Chlapnijcie w błoto!
Już leżą. Wszystkie. — Umazały się, jak nieboskie stworzenia.
— Niech mają. Niech się nie rozbijają.
Drugi raz przekupce jabłka rozsypał.
Strona:Janusz Korczak - Kajtuś czarodziej.djvu/77
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.