Przejdź do zawartości

Strona:Janusz Korczak - Kajtuś czarodziej.djvu/300

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie moje, — broni się chłopak. — Co to panu szkodzi?
— Nie wolno.
— Sześć stacyj tylko przejechali, — i to dobre. Podjedli, wypoczęli.
Psu bezdomnemu byle czem pomożesz, — już mu łatwiej dzień przebyć.
A no, biegną i słupy telegraficzne liczą.
Wieczorem znów zimny deszcz jesienny.
Podkopali łapami zgniłą deskę i schronili się w stajni. — Jeden koń stoi, drugi leży. - Przytulili się do konia; obwąchał i pozwolił; często zwierzę pomoże zwierzęciu.
Ale rano furman przegonił i rzemieniem zdzielił. — Zaskowyczała Zosia, a Kajtuś zębami łysnął i warknął.
— Chcesz gryźć, takiś hardy, włóczęgo?
I rzucił kamieniem.

Źle psu, gdy głodny, gorzej, gdy chory. Wlecze się obolały Kajtuś na trzech łapach, a czwarta wisi w powietrzu. — I droga trwa teraz dłużej i omijać muszą osiedla, bo zdrowy pies i zły chłopiec chętnie zaczepią kulasa. Może nie przez złość nawet, — przez brak zastanowienia.
— Boli?
— Trochę.
Tak szli o głodzie dwa dni i trzeci.
Zosia coraz niespokojniej zwraca głowę w tę i w tę stronę. Resztą sił biegnie prędko; daleko wyprzedza Kajtusia. — Powraca, kluczy, węszy.