Strona:Janusz Korczak - Kajtuś czarodziej.djvu/197

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A jakeśmy ściągali ze straganów jabłka, i policjant cię gonił?
— Zdaje się, że było inaczej. To właśnie ciebie złapał policjant.
— Być może. — Tak dawno. — Dostałem wtedy pasem od ojca. — Pamiętasz, jakeśmy w garażu koło benzyny palili papierosy?
— A jakeśmy w sieni światła pogasili?
Śmieją się. — Gadają. — Przechodnie uprzejmie wymijają rozbawioną trójkę.
— Wiesz: chodź do nas. — Walizę zostaw na dworcu. — Poco masz się z tem taszczyć? Daj franka. — Zaraz ci kwit przyniosę. — Jutro odbierzesz. — Zaczekajcie tu na mnie.
— Góra z górą się nie zejdą, ale przyjaciel z przyjacielem... Znów Paweł, Pietrek i Kajtuś razem. — Pójdziemy dziś do cyrku.
Odebrali walizę i koszyk. — Spojrzeli bracia na siebie, — mrugnęli, — kwitu nie oddali.
Niebardzo się w Warszawie lubili. — Kajtuś łobuz, to prawda, ale oni złodziejaszki. Gdyby nie był czarodziejem, musiałby się lepiej pilnować. — A tak, — przyjemnie, że prowadzić będą: prawdziwi i znajomi ludzie, a nie — wyczarowany przewodnik.

Schodzą głęboko pod ziemią po kamiennych schodkach; a tam pod ulicą, pod domami, stacja oświetlona.
Metro! Tramwaj elektryczny pod ziemią.