Strona:Janusz Korczak - Kajtuś czarodziej.djvu/129

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Niech most sztorcem stanie!
Jakby nie Kajtuś, a most zawinił.
Spełnił się czar. Most zaczął się unosić, a całe szczęście, że powoli, bo by się wszyscy potopili i pozabijali. — Ani jeden koń, ani jeden człowiek nie zostałby żywy.
Bo zaraz ludzie przewracają się i toczą, a samochody zjeżdżają na dół. — Nie było zabitych, ale wielu pokaleczonych i pokrwawionych.
— Dosyć!
No tak, ale za późno.
Jadą karetki pogotowia na pomoc. A Kajtuś stoi, jak nieprzytomny.
— Dosyć! — Do domu czemprędzej, żeby nowych głupstw nie narobić.
Biegnie.
Otworzył drzwi mieszkania i cofnął się przestraszony: spotkał się oko w oko z swoim sobowtórem. — Dobrze, że mama siedzi akurat tyłem do ściany, więc go nie widziała.
Zatrzasnął drzwi.
— Kto to? — pyta się mama. — Zaraz przyjdę, — mamo, — słyszy swój głos w pokoju.
Sobowtór wychodzi do sieni i czeka posłusznie.
— Zczeźnij, maro.
Znikł. Kajtuś wchodzi, a mama się pyta:
— Do kogo wychodziłeś?
— Nic. Chłopiec mnie wołał.
— Czego jesteś taki czerwony?
— Nic. Głowa mnie boli.