Strona:Janusz Korczak - Kajtuś czarodziej.djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

I już chce zasnąć.
Poduszka go grzeje, kołdrę tak próbuje ułożyć, to inaczej. Rękę pod głowę założy — to tak, to inaczej. Kładzie się nawznak, na boku.
Chce zasnąć.

— Wstawaj. Czas do szkoły.
— Mhm.
— Prędzej. Bo się spóźnisz.
Wstał. — Ułożył książki i zeszyty.
Pożegnał się. — Wyszedł. Ojciec się gniewa.
Za parkanem składu desek wywołał sobowtóra. Przykro mu się zrobiło, — dziwnie jakoś. — Taki sam, jakby w lustro patrzał.
Idą obok siebie. Milczą. — Zatrzymali się przed sklepem. — Jakaś pani idzie z panem. Też stanęła, — spojrzała.
— Patrz, jacy podobni. — Czy wy chłopcy bliźnięta?
— A co pani do tego? — mruknął Kajtuś.
— Niegrzeczny jesteś, — mówi pan.
— Niech będzie. — Czego się wtrąca, poco zaczepia?
Dorosłym się zdaje, że mają prawo zaczepiać, robić głośne uwagi i zadawać byle jakie pytania, bo to mały, bo dziecko.
Mówią:
— Jakie ten mały ma ładne oczy. — Ile masz lat? — Nieładnie gwizdać na ulicy.
Kajtuś udawał zawsze, że nie słyszy, albo język pokaże i ucieknie.