Strona:Janusz Korczak - JKD - Internat. Kolonje letnie.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ukląkłem przy łóżku, w żadnym podręczniku nie szukałem wyrazów ani intonacji. Mówiłem monotonnym półgłosem:
— Wiesz, że ciebie kocham. Ale nie mogę ci na wszystko pozwalać. Wiatr nie zbił szyby, tylko ty zbiłeś. Dzieciom przeszkadzałeś się bawić. Kolacji nie jadłeś. Chciałeś się bić w sypialni. Ja się nie gniewam. Ty się już poprawiłeś: sam poszedłeś, nie wyrywałeś się. Ty jesteś już grzeczniejszy.
Znów płacze głośno. Uspokajanie wywiera niekiedy wprost odwrotny skutek: zamiast koić, podnieca. Ale wybuch, zyskując na sile, traci na trwaniu. Łka głośno, by po chwili ucichnąć.
— Może jesteś głodny? Dać ci bułkę?
Ostatnie spazmy gardła. Już tylko płacze, skarży się rzewnie, duszą dziwnie skołataną, obolałą, skrzywdzoną.
— Pocałować cię na dobranoc?
Odmawia ruchem głowy.
— No, śpij już, śpij synusiu.
Lekko dotknąłem ręką jego głowy.
— Śpij.
Zasnął.
Boże, czem obronisz tę duszę wrażliwą, by jej życie nie stetłało w błocie?...