Strona:Janusz Korczak - Dziecko salonu.djvu/93

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Anielki i lipę z bocianiem gniazdem, biały fartuszek i skromną sukienkę Anielki, siwą suk manę chłopa, śpiew chłopski w wiejskim kościołku, i jego: „Z Bogiem, panocku“. Pokochałem szosę wyboistą i rozmowy, które z Anielką prowadziliśmy, idąc szosą do zmur szałego krzyża i z powrotem — i pokochałem ten krzyż pochylony, i czarną ziemię, i stary podarty album z wyblakłemi fotografjamij i pożółkłe domino, w które grywaliśmy, i niezdarną Walerkę, która „okrutnie lubiła gości, ale jak dużo było, to jej się wszystko z paliców wysowało“. Pokochałem długie baje starszego robotnika i jego rude wąsy, lokomotywę — kobyłę i drezynę, mruczenie kota przy piecu, lasek brzydki sosnowy, i słońca zachód, i gościnność stryja, i niewymyślne dowcipy kolejarzy, — i Anielkę, której matka umarła na suchoty, ojca przejechał pociąg, gdy wracał plantem do domu — pijany, i stryj mój wziął ją czteroletniem dzieckiem do siebie, na własność, i był dla niej bardzo dobry.
Bywało, księżyc świeci jasno, druty telegraficzne śpiewają swą tajemniczą pieśń, a my siedzimy na ławce pod lipą, słuchamy, milcząc. Ona gładzi główkę któregoś z dzieci wdowy, trzymając je na kolanach, — ja myślę: czy wyznać jej miłość?
Nagle szyny poczynają drżeć, z hukiem