Strona:Janusz Korczak - Dziecko salonu.djvu/40

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

„mecenas“, — jak ona grzecznie dała mi do zrozumienia, do kogo jej buzia należy...
Potem rozmawiano o literaturze.
Potem przyszedł ojciec, ze mną się nie przywitał — i mówił z Andrzejem o prawie, o podatkach, o rynkach, cłach i ciężarach, o demoralizacji pracowników, niesumienności — i o głupich mrzonkach niedowarzonych młokosów, którym się we łbach poprzewracało.
Więc papa ma mnie za socjalistę? Ale może i lepiej wreszcie: postawił djagnozę przynajmniej.
Przechodzimy do stołowego pokoju. Zasiadamy. Andrzej stara się wytworzyć serdeczny nastrój, co mu się fatalnie nie udaje. Jest śmieszny. Mama z nim na współkę pragną mnie gwałtem wciągnąć do rozmowy. Duszno!
Wreszcie dają mi spokój...
Przyglądam się ojcu, jak się patrzy na człowieka dawno niewidzianego lub człowieka, o którym się wiele sprzecznych zdań słyszało, — i oto jest przed nami.
Widzę każdy najdrobniejszy szczegół jego postaci: znużone oczy, krawat jedwabny, poczernione zlekka wąsy, zmarszczki na czole i nieskazitelnie czysty gors koszuli.
Czegoś bezwiednie szukam w tej postaci i znaleźć nie mogę, pytam o coś, na co mi nie daje odpowiedzi
Czemu pan, panie ojcze, jesteś mi tak obcy?
Gdy patrzę na pana, widzę przed sobą prze-