Strona:Janusz Korczak - Dziecko salonu.djvu/342

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

chy jak wszy chwyta, — radosnym porykiem wita je i żegna — i znów na urost puszcza.
Są — ooo są! — Niewola matki, — uczuć pęta, — myśl w kajdanach, — marzenia krwią ociekłe, — targowisko, — przedażne ciało, — serca handel, — i burze zmysłów na białem łóżku dziewiczem.
I dziadów grzechy, — jak wszy. — Radujmy się!
Hu — huuu...
Syknęła szelma, — sparzyła dłoń.
Zawyła wiedźma i potoczyła wokół krwią nabiegłem okiem. — I cisza była wielka i lęk — i cisza stała się wielka i lęk. Sparzyła dłoń: tam iskra była w duszy człowieczej.
Jęzorem miele w gębie; policzkami zapadłemi wyciska ślinę, — jęzorem ją zbiera, — i plunęła jadem w duszę, trzymaną w ręku.
Iskra w duszy niemowlęcia jękła, zbladła, przykurczyła się, zda się w kłębuszek trwożny zwinęła, — nie zgasła; — zbladła, — nie zgasła.
I cisza była wielka i lęk.
— O sobacze plemię człowiecze, — bodaj się twojem ścierwem robactwo grzechów pasło — na wieki.
— Na wieki, — zawtórował chór.
— Wraże plemię człowiecze, — zgnij w pijaństwie i rozpuście, — zgnij w gwałtach i rozbojach, — zgnij w krzywdzie i nienawiści, — zatoń w myśli własnych i zbrodni włanych powodzi.