Przejdź do zawartości

Strona:Janusz Korczak - Dziecko salonu.djvu/225

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Żeby choć suknię już mieć do ziemi!
To było dawno...
I jak się stało to wszystko, co potem?
Rodzice!
Dopóki była na pensji, nie znała rodziców, a oni jej nie znali. Kochała rodziców, rodzice ją kochali.
Nie chce wyjść za mąż? — Wszystkie tak mówią do czasu.
Na uniwersytet? — Teraz to w modzie.
Pracować na siebie i wychowywać sieroty? — Przyjaciółki trochę jej przewróciły w głowie.
Nie szkodzi...
I poszła na rynek.
Chodziła na bale, koncerty, wystawy, — śmiała się i uśmiechała, — starała się podobać. — Pokazywała gołą szyję, rękę, — gołe piersi pod gazą. — Kto zechce wziąć do małżeńskiego łoża wzamian za utrzymanie: dach, jadło i opierunek?...
Drżą dwie łzy w oczach Adeli...
Porwał ją wir tych wszystkich z targowiska, ogłuszyło kategoryczne: tak być musi. — I oto mąż jej zbiera pocztówki, a dziecko ma już dwa ząbki.
— Nie twoja wina, Adelo, ale i nie moja.
Łzy potoczyły się, ciche, smutne.
— Pamiętasz?
(Przypisek: wykreśliłem kilka kartek z moich notatek).