Strona:Janusz Korczak - Dziecko salonu.djvu/204

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mieszkał, bo tu zaraz było podwórze, a tam znowu ogród, taki sobie sadek.
„Więc się ta lampka pali, a ja precz siedzę. Ale jakem oczy zamrużyła, tak jakby mi się coś przywidziało, że mi jakoś przed oczami to ciemno, a to znowu jasno. Otwieram oczy, a tu w moją lampkę jakby coś dmuchało; tak ten ogień migoce, to tu, to tam, to tu, to tam. Ale ja jeszcze nic, bo myślałam, że mi się tak tylko zdaje. Ale potem znowu, to tak jakby coś zimnego przeleciało przez pokój.
„Wtedy to mnie już coś tknęło. Chcę wstać a nie mogę, chcę, a nie mogę. I tak siedziałam z pięć minut. Ale jeszcze nie wierzę. A tu odrazu, jak nie huknie w komodę; jak ja się nie zerwę i nie dolecę. Aż się cała izba zatrzęsła. — Jeszcze myślałam, że to może które z dzieci, ale patrzę śpią. Więc ja tak stoję, jak zmartwiała: ani głosu, ani się ruszyć, no nic i nic. Tylko Franusia przycisnęłam i patrzę w lampkę. A tu za drzwiami tak: chlap, chlap, — chlap, chlap, — chlap, chlap. Tak ja trochę oprzytomniałam, rzuciłam tylko Franusia na łóżko, a sama do sieni. Sień była może na długość jak ten pokój, tylko wązka. A tam już drzwi i na podwórze. Tak jak ja tak stanęłam, tak tylko widziałam, jak się te drzwi odchyliły, i coś skrzypnęło, tak ja jeszcze sobie nie wierzyłam i na dwór: myślałam, że może złodziej. Nic