Przejdź do zawartości

Strona:Janusz Korczak - Dziecko salonu.djvu/159

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Kazik bawi się przy kominie miotłą.
— Mamo, jeść.
— Poczekaj: ojciec wróci.
Przychodzi Wilczek z fabryki; odstawia blaszankę na komin i siada zmęczony na stołek.
— Jakże pan Jan?... Jeszcze się panu u nas nie sprzykrzyło?
— Wiadomo: zawsze pierwszy dzień markotnie na nowem miejscu, — odpowiadam.
— No tak... Pan Jan może tu mieć dużo zajęcia. Tylko zapłata to mała... Ja za Wiktę płaciłem pięć złotych na miesiąc... Tu będzie u nas może biedniej jak u szwagra — no bo on bogacz, ale tu panu będzie życzliwiej.
— Na, myj się, — przerwała żona, podając miednicę, — nie gadaj.
Widać nie chce, by mąż opowiadał o jej bracie.
— Mamo jeść, — woła Kazik.
— No dajże mu, niech się nie drze i idzie spać.
— A jakże: pójdzie on spać.
Wraca Wikta.
Podaje mi rękę swobodnie.
— Będziesz miała nauczyciela, — mówi ojciec. — Czytać to ona umie, ale jeszcze niegładko; ciężko idzie... A gdzie Stasiek?
— No gdzie? Na podwórzu, — z chłopakami lata.
— Ignac... Zawołaj go tu zaraz.