Strona:Janusz Korczak - Dziecko salonu.djvu/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Co za bydlę? — rozległ się głos Janka.
— To ja! Otwórz.
— Ach to ty?... Nie mogę... Zaczekaj.
— Niech pan nie wpuszcza, — usłyszałem głos dziewczyny.
W uchylonych drzwiach ciemnego pokoju stanął Janek w negliżu.
— Idź do Rozkraczajły... Jest tu list do ciebie. Wstawiony jesteś?... Nie wiedziałem, gdzieś się podział... Poczekaj: zaraz ci dam.
List od matki. — Prawda: ja mam przecież matkę.
Litwin ucieszył się: on się zawsze z wszystkiego cieszy.
— Wyście znużeni, więc połóżcie się na łóżku, a ja sobie na kanapie.
— Nie chcę: śpijcie w łóżku.
— Kiedy, widzicie, ja nawet wolę.
— Nie chcę — rozumiecie? Nie męczcie mnie... Nie męczcie mnie, bo oknem wyskoczę... Połóżcie się i śpijcie.
Usłuchał.
Siadłem na kanapie, przysunąłem świecę.
„Drogi synku! Wierz mi, że źle robisz. Nie chcę ci robić wyrzutów, bo nie wiem, o czem mówiłeś wtedy z ojcem. Ale żebyś ty wiedział, co się u nas dzieje, tobyś się zlitował nad nami. Bo ty nie możesz wiedzieć, co to jest uczucie rodziców do dzieci“.
I dwudziestopięciorublowy papierek.