Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/90

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ze wsi? — Stróż oparł miotłę o ziemię, długo patrzał na Antka podejrzliwie i znów przeciągle zapytał: — ze wsi?
Spojrzał na kuferek, na porządne ubranie Antka i pokiwał głową.
— Ej, chłopcze, szkoda mi ciebie, zupełnie duszę zgubisz.
— Co pan tam wie. Niech idzie do izby.
W małej izdebce, mieszczącej się w drewnianej przybudówce, mieszkał pan Wojciech z rodziną, kąt jeden odnajmował bratankowi — razem dziewięć osób, o ile i starsze dzieci nocowały w domu, co się jednakże dość rzadko trafiało.
— Napijemy się? — zapytał Antek.
— Dlaczego nie?
— Chłopak wyjął z kieszeni kupioną w drodze butelkę i, rzekłszy: „daj nam Boże!“ wypił do Wojciecha, potem dał jednemu z siedzących pod piecem malców złotówkę i kazał kupić bułek i salcesonu. A trzeba wiedzieć, że wśród mieszkańców Powiśla nie gospodarz, lecz gość częstuje; jest to zupełnie zrozumiałe: gospodarz często nie ma wcale pieniędzy, nie ma nic do zastawienia lub sprzedania, a na kredyt nie zawsze dadzą i kredyt często bywa wyczerpany we wszystkich pobliskich sklepach i sklepikach.
Antek w kilku słowach opowiedział swoje przygody, do których dodał wiele efektownych szczegółów, zostawił swój pakunek, którego zawartości nie znał nawet.