Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/78

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Antek, ty nie zaczynaj ze mną — zawołała ze łzami prawie dziewczynka.
— A nie, nawet nie dotknę ciebie, nie ruszę cię. Zostań tu sobie zdrowa.
Dzieci (jeśli można nazwać je tem imieniem) kłóciły się nieraz i gorzej nawet, ale nigdy w słowach ich nie przebijało tyle niechęci, co dzisiaj. Przepaść, jaka dzieliła ich charaktery, połączona była kładką wspólnej niedoli i silnej inteligencji, pewnym wspólnym odcieniem duchowym; dziś przepaść ta stała się widoczną dla obojga.
Nastąpiła chwila milczenia, które przerwało wejście hrabianki Ireny.
— Chodźcie, dzieci, ze mną, opowiem wam powiastkę.
— Ja tam nie ciekawy bajek — rzekł półgłosem Antek, ale poszedł za przewodniczką.
Po przejściu korytarza, wszystko troje znaleźli się w pokoju, gdzie tylko jedna lampa, przysłonięta ciemnym abażurem, nikły utrzymywała półcień. O kilka kroków od krzesełek, na których usiadły dzieci, rozpostarte było płótno, na którem jedno tylko wielkie koło było oświetlone.
— Przedstawienie jakieś — mruknął chłopiec — na takie kawały chcą mnie znów wziąć. No, jazda.
Hrabianka ukryła się za płótnem.
Po chwili na miejscu jasnego koła ukazał się pierwszy obraz. Przedstawiał on dwoje dzieci, chłopca i dziewczynkę. Siedzieli oni pod drzewem i patrzeli na