Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/46

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tanka, dzięki któremu sam nabrał znaczenia i rozgłosu. Nie żałował też młodemu niczego, pozwalał mu na wszystko.
A młody Zarucki z cichej, bezludnej, więziennej celi, z spartańskiej wstrzemięźliwości, dostał się w wir zabaw i uciech. Rzucił się on z całym zasobem zdrowia, inteligencyi i środków materyalnych w to nowe dla niego życie.
W miesiąc niespełna wchłonął w siebie wszystko, co go otaczało, powiązał to, co widział, z tem, co wiedział — szalał nadmiarem sił młodości.
Od balowej sali, gdzie nęciły go urocze uśmiechy i nagie ramiona, biegł do warsztatu rzemieślnika, by przyjrzeć się jego pracy, od fabryki wyrobów żelaznych biegł do klubu, z teatru szedł do schronienia dla nędzarzy, zwiedzał kolejno gabinety pierwszorzędnych restauracyj i sale szpitalne, i wszystko go jednakowo zajmowało.
Jeśli był wszędzie, jeśli widywano go naprzemian na ulicach powiśla i w gronie wesołej młodzieży na przedstawieniu w tingeltanglu, to wypytującego kasyera o stosunki banku, to znów rozmawiającego z posłańcem o jego dziennym zarobku, to pocieszającego jakieś biedne dziecko, które zgubiło dziesiątkę, daną mu na kaszę — czynił on to nie dla zyskania sobie popularności, ale dlatego, że chciał wszystko słyszeć i widzieć i pracować — działać, czynić.
Ale trujące wyziewy miasta nie mogły nie oddziałać na tę duszę dziewiczą, wrażliwą. Liściki bezimienne, które otrzymywał w wonnych kopertach, zalotne