Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/263

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Żadnej odpowiedzi.
Sędziowie wyszli.
Antek odczuwał zadowolenie spełnionego obowiązku i niechęć piekącą dla zebranego w sali tłumu, który w odświętnych strojach przybył przyglądać się zabójstwu człowieka, jak widowisku.
Oparł się o pulpit i czekał na wyrok.
Myślą pogrążył się w zawrotne otchłanie doli ludzkie, tej doli, której żaden błysk jasny nie opromienia.
Wśród publiczności szept przyciszony szemrał. Zdawaćby się mogło, że ci wykwintni również oczekują wyroku, że grozi im wyrok w imię „agrafoj nomoj...“
Gdy po długiej przerwie sędziowie weszli na salę, sala zamarła w ciszy...
„Cztery lata więzienia. Zbrodnia dokonana była w przystępie najwyższego rozdrażnienia.
— Tylko... Więc nie ciężkie roboty.
Swobodniej odetchnęły panie i panowie.
Józiek pod eskortą wyszedł wolnym krokiem z sali.
Do Antka zbliżył się hrabia, uczepił się jego ramienia i rzekł drżącym głosem:
— Chodź, Antosiu, chodź prędko.
Młody prawnik wstrząsnął się. Obudził się z zamyślenia, wypłynął z głębin.
Szli środkiem rozstępującego się przed nimi tłumu.
Bohaterowie dnia, będą o nich mówili, pisali przez całe trzy dni!
Hrabia skinął na dorożkę.
— Do hotelu! Prędko!