Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/251

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Oskarżony żadnym ruchem najdrobniejszym nie zdradził się, że słyszy i rozumie pytania, skierowane do niego.
Siedział w swej kurtce szarej na ławce drewnianej, w obecności dwóch żołnierzy z gołemi szablami, w obliczu sądu, pod strzałami paruset ciekawych oczu publiczności. Trącono go, żeby wstał — wstał.
Wezwano pierwszego świadka. Był to kąpielowy z tej samej łaźni, w której oskarżony pracował.
— Czy oskarżony oddawna był kąpielowym?
— Od pół roku.
— Czem zajmował się poprzednio?
— Nie mówił nam o tem nigdy. Wogóle on bardzo mało mówił.
— Życia jego prywatnego nie znaliście zupełnie?
— Wiedzieliśmy, że chodzi do jakiejś dziewczyny.
— Czy nie bywał nigdy pijany, nie wydalał się, nie „znikał“ nagle na dni kilka?
— Owszem, pił, ale rzadko. Zdaje mi się, że dwa, trzy razy „wszystkiego“.
— Gdzie i z kim przebywał wówczas?
— Nie wiem.
— Czy podczas półrocznego pobytu nie zaszedł w zakładzie kąpielowym żaden wypadek kradzieży?
— Nie. Tylko na parę dni przed tym właśnie wypadkiem — to jednemu gościowi zginęła papierośnica, ale ją zaraz znalazł.
— Gdzie znalazł?
— Zostawił ją w palcie, w kontramarkarni