Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/182

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Stanął czasem przed oknem ochrony i patrzał. Słuchał, jak dzieci śpiewały. Widział, jak ochroniarka chodziła między niemi, zachęcała do zabawy. Widział, jak siostra miłosierdzia krzątała się podczas obiadu. I smutek go ogarniał, ale jakiś miły, wesoły smutek.
Nie chciał oderwać się od okna, a jednak nie mógł długo się przypatrywać.
To znów poszedł do znajomego rzemieślnika i przyglądał się robocie.
Ale najdrobniejszy szczegół mógł go znów wyprowadzić z równowagi.
Widział raz, jak stróż prowadził obdartego chłopca do cyrkułu. Chłopiec wyrywał się, płakał, całował stróża po rękach, prosił. I Antek czuł, że zmora znów go dusić zaczyna. Uciekł do domu.
Z wycieczek swych Antek jednę ważną wiadomość przyniósł: są czytelnie bezpłatne, gdzie można książki otrzymywać.
Znów powróciły wieczory, spędzane na czytaniu. Coraz to inne postacie, rzeczywiste lub wyśnione w wyobraźni autora, zaludniały poddasze. Znów czarne oczy Zośki wpatrywały się uporczywie w usta Antka.
Choroba ustępowała. Antek począł oglądać się za robotą. Do rzemiosła nie chciał iść. Nie chciał pracować za darmo, a przedewszystkiem nie chciał rozstawać się z opiekunami swymi i... Zośką garbatej.
I po kilku dniach rozglądania się otrzymał Antek urząd roznosiciela kurjera. Wstawał teraz o piątej rano, biegł do redakcyi, odbierał swoją liczbę egzemplarzy, a potem jazda od domu, do domu, z piętra na piętro.