Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/170

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

A kotłowały się w duszy Antka, zmiennej, stubarwnej, uczucia najsprzeczniejsze, ale zawsze silne, wybiegały po nad szarą treść codziennego życia przeciętnych pracowników.
Mijały tygodnie i miesiące.
Poszedł raz Antek na Czerniakowską, ale tylko na chwilę, po swoje książki. Czatował na ciemnych schodach, stał długo, wpatrzony we drzwi, doczekał się chwili, gdy starsi wszyscy powychodzili z mieszkania, wpadł do pokoju. Dzieci zbiegły się na jego powitanie. Krzyknął na nie, wyjął z pod poduszki swoje książki i uciekł, uciekł śpiesznie, bo nie chciał słyszeć żadnego zapytania, na które musiałby odpowiedzieć.
Długo się wahał, czy odkryć swój skarb towarzyszom nory piwniczej, wreszcie zdobył się na odwagę... i w kryjówce złodziejskiej, przy chwiejnym blasku świecy zadźwięczały po raz pierwszy słowa inne, niż zwykle, i króliki ździwione wpatrywały się, gdy przyciszonym głosem czytał.
Słuchał Bzik, Maślarz i ojciec jego, i może rozumieli, może nie rozumieli, ale słuchali uważnie, a stary jęczeć przestawał, choć mu rany, z odleżenia powstałe, piekielne sprawiały męczarnie. Uśmiechał się czasem, czasem oczy jego strzelały gniewem, to znów łagodnie spoglądały w przestrzeń. Szły ku niemu zapachy pól z tych słów, promienie słońca, którego od lat nie oglądał.
— Mój Antku, jeszcze! — prosił, gdy chłopiec odkładał książkę.