Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/166

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zpoza stołu wstaje mężczyzna blady, z iskrzącemi się źrenicami.
— Czego?
— Dzieci gubisz, zbereźniku, złodzieju, gubiduszo.
— Czego? — powtarza, zbliżając się do niej
— Daj pieniądze.
— Pieniądze? pieniądze ci dać?
Zamierza się na żonę. Dziecko płacze.
— Tylko bez bijatyk tutaj. Daj jej rubla — mówi gospodarz.
— Masz, psiakrew. A w domu się porachujemy, za ten wstyd przed ludźmi.
Kobieta bierze papierek i idzie do swoich czworga dzieci, które pozostawiła w domu. Antek wysuwa się i idzie za nią. Chce jej coś powiedzieć, nie wie co, chce jej doradzić, nie wie czem.
Przed bramą stoi inna kobieta.
— Dał?
— Dał. Ma się ze mną rachować. Jak przegra, to powie, żem mu szczęście tym rublem odebrała. Ale już mam dosyć tego.
Antek idzie za nią. Kobieta wchodzi do bramy domu, wchodzi do sąsiadki i po chwili dąży w stronę swojego pokoju, a pod chustką błyska w żółtem świetle latarki ostrze siekiery.
— Pani Wackowa! — odzywa się nieśmiało Antek.
— Czego? czego chcesz?
Ukrywa siekierę pod chustką. Na jej bladą twarz występują rumieńce.
— Co pani chce robić?