Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/155

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Postać w łachmanach zbliża się do Antka i zagląda mu w oczy. Szczęki drgają włóczędze nocnemu, zęby szczękają.
— Do Bzika. Jest w karczmie?
— Nie jeszcze.
— A będzie?
— Co niema być? Masz wódkę?
— Nie. Chodź ze mną do karczmy, to ci zafunduje.
— Nie mogę. Moja pikieta dzisiaj.
I cicho, niepostrzeżenie, usuwa się z drogi i znika za drzewem. Jednocześnie rozlega się donośna gwizdka. To znak, że „swój“ idzie.
Jeszcze kilka postaci wychyla się z poza drzew z zapytaniem.
— Masz wódkę?
— Nie.
— Bodaj cię choroba. A „dula“ masz?
Antek częstuje ich papierosami.
Wchodzi do karczmy.
Pusto tu jeszcze. Dwóch mężczyzn siedzi przy stole, grają w kości. Przyglądają się chłopcu bacznie.
— Do kogo?
— Do Bzika.
— Aha. Masz „forsę?“
— A mam.
— Zagrasz?
— Jak przegram, to wy stawiacie?
— Brawo!