Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/138

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Chłopiec jednym skokiem znalazł się na drabinie.
— Zejdź, słyszysz, zejdź.
Ale chłopca już nie było. Wpadł w ogień. A warjatka zerwała się nagle z ziemi, i zaczęła się śmiać przeraźliwie.
— Ha! ha! ha! a tom ich oszukała, a to głupcy! A widzicie! chciałam, żebyście wiedzieli, żem ja nie taka znów warjatka... Co, ja, matka, zostawiłabym w ogniu dziecko? Ha! ha! ha! Już trzy godziny, jak go tam niema. Ha! ha! ha! Wyniosłam je w bezpieczne miejsca. A to głupcy. Ha! ha! ha!
W tej chwili załamała się belka i drabina w snopie iskier spadła na ziemię.
W oknie drugiego piętra stanął chłopiec z oczernioną twarzą, z popalonemi włosami.
Antek i Bronek zawołali jednocześnie ze zdumieniem:
— Józiek Bzik!
Józiek spojrzał na dół, skoczył, zatoczył się i... „dał nura“ w tłum, który się przed nim rozstąpił z podziwem.
Józiek nie znalazł dziecka, nie wiedział, że warjatka kłamała, wstydził się swego niedołęstwa i pragnął uciec przed tym tłumem, wpatrzonym w niego.
Biegł, kulejąc. Już miał się wydostać na plac wolny, gdy poczuł, że ktoś go chwycił za rękę. Chłopiec instynktownie wyjął nóż z kieszeni. Spojrzał na tego, kto go pochwycił. Ujrzał Bronka, oczy mu zapłonęły. Podniósł rękę do góry, kolnął Bronka nożem,