Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/103

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A boją się i są u sąsiadów różnych. Tylko ja tu nocuję. Chcesz zostać ze mną?
— Dlaczego nie?
I rozmawiali chłopcy o wielu rzeczach ciekawych, zajadali kiełbasę, i zapijali wódką, i palili papierosy, aż się spać pokładli.
A Franek mularz leżał tak spokojnie, jak gdyby nie miał tylu przyjaciół, z którymi razem pracował i przepijał pieniądze, jak gdyby to nie on, a ktoś inny najlepiej grał na harmonji.
Ot, życie.
Chłopcy spali. Świeca się paliła.
Nazajutrz zaczęto myśleć o pogrzebie. Trzy rodziny trzech zmarłych żon zeszły się na obrady i postanowiły uczcić zmarłego. Znalazła się wreszcie trumna, znalazł się akt zejścia, zajechał karawan, a że dzień był niedzielny i słoneczny, więc za trumną szło wiele ludzi, szedł i Antek z Bzikiem, szedł pięcioletni Olek i ośmioletnia Wikta, a malców po głowinach sierocych głaskano.
Po pogrzebie, jak należy, urządzono stypę i to nie w szynku, ale w mieszkaniu zmarłego, w suterynie jego na Powiślu.
Zapalono dwie świece, postawiono kwartę wódki i wspominano zmarłego.
— Ot, szkoda człowieka.
— Pewnie, że szkoda.
— Masz Olek, masz Wikta, napijcie się po kropelce, sieroty.