nigdy w teatrze lwowskim, nie mogą znać tego teatru, choć wszyscy są niewątpliwie znawcami sztuki. Inna rzecz jest bowiem być n. p. znakomitym publicystą, a inna, wiedzieć, ile „kiksów“ zrobił Organ demokratyczny od czasu swego założenia. Oto jest np. Klaczko, który nawet się nie domyśla, że Ojciec św. umarł jeszcze roku zeszłego po dłuższej chorobie, że jenerał Wink już dawno jest w Paryżu schwytany, i że strażnicy miejscy zanieśli raz do szpitalu we Lwowie jakąś slużącę, mając ręce i nogi połamane, — a jednak mimo tej niewiadomości swojej Klaczko potrafiłby redagować lepiej od samego p. Romanowicza. Ale Organ demokratyczny w owej odpowiedzi swojej zarzucił między innemi Dziennikowi Literackiemu, że tenże odsądził Pola, Kraszewskiego i L. Borkowskiego od wszelkiego znawstwa w przedmiotach sztuki dramatycznej! Gdyby to nie stało w Organie demokratycznym, mógłby się prawie Dziennik Literacki rozgniewać!
Ale kiedy już mowa o Organie demokratycznym, zajmijmy się losem jednego z jego fejletonistów, którego zawistne losy uniosły pociągiem towarzyskim ze Lwowa do Tryestu, a ztamtąd przez morze do Wenecji i Bóg wie dokąd jeszcze. Opisuje on teraz swoje wrażenia i przygody w sposób, do głębi poruszający. Aż się serce raduje, kiedy genialny fejletonista, zachwycony pięknością okolic Wiednia, Semiringu i innych widoków w Styrji, w Karyntji i Istrji woła: „O wy, którzy nie kochacie ojczyzny! Jedźcie w obce kraje, zobaczycie, jak tu pięknie, a może ta cudowna natura uszlachetni wasze serca i napełni je miłością — dla rodzinnej ziemi!“
Tymczasem, nasi delegaci już od kilku lat admirują te wszystkie cuda przyrody, a jeszcze nie pokochali — nawet ojczystej rezolucji! Fejletonista jest oczywiście na złej drodze.
Dalej, gdy fejletonista przybył do Tryestu, wraz z innymi synami lądu galicyjskiego, i gdy ujrzeli morze, zrobiło im się jakoś tak straszno, że już chcieli wracać do domu — zupełnie jak naszym delegatom, gdy wyszli z Izby podczas obrad nad ustawą szkolną, i nazajutrz znowu wrócili. — Nareszcie. 150 „śmiałków“ odważyło się wstąpić na parowy statek, a między nimi i szanowny fejletonista. Ale tu dopiero zaczął on bać się na serjo: raz zdawało mu się, że się utopi, to znowu groził mu rekin, pluskający się w lazurowych falach Adrjatyku, to nakoniec groźny Scirocco (czemuż już nie Samum?) palił go piekącym swym oddechem. Jednem słowem, Cook na około świata nie nadzwonił się tyle zębami, co ten zacny Galicjanin na przewozie z Tryestu do Wenecji. Rzecz jasna: wygramy może jeszcze kiedy jedną potyczkę pod Oświęcimem, albo rozbijemy parę czworoboków naszymi ułanami, ale Nelsonów i Tegethoffów nigdy podobno nie wydamy, skoro nawet ci z pomiędzy nas boją się wody, którzy najlepiej pływają. Od czasu, jak pewien współpracownik Przeglądu Powszechnego, dostawszy się na morze, z Francji do Anglii płynął „we wschodnim kierunku na północ“, aż do niedogryzionego przez rekinów i niedopieczonego przez Scirocco fejletonisty demokratycznego, zdolności nasze żeglarskie nie zrobiły najmniejszego postępu. Dajmy chyba pokój marynarce i trzymajmy się stałego lądu!