Strona:Jana Długosza Dziejów Polskich ksiąg dwanaście - Tom IV.djvu/564

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

tajemnie i obcy i swoi, że gdy jej pełno było po wszystkich prowincyach królestwa, moneta prawdziwa, której wielu nie umiało rozróżnić od fałszywej, przyszła do wielkiego w cenie zniżenia i upadku. Z naprowadzenia więc tej fałszywej monety królestwo Polskie większe poniosło szkody, niżby oręż nieprzyjacielski mógł zrządzić, co od dawna przepowiadał Zbigniew biskup Krakowski.

Cudowne widzenie pewnej panny Krakowskiej imieniem Weroniki.

Sprawował pod te czasy w kościele Krakowskim urząd wikarego, a w rzeczach duchownych zastępował Zbigniewa biskupa Krakowskiego, Jan Elgot doktor praw kościelnych, scholastyk i kanonik Krakowski, szlacheckiego rodu, mąż między spółczesnymi celujący słodyczą obyczajów i na podziw wielką nauką. Ten gdy w kościele katedralnym Krakowskim znajdował się na nabożeństwie, w czasie śpiewania przystąpiła ku niemu jakaś niewiasta, nie bardzo światowej powierzchowności, ale mową poważną i dojrzałością umysłu nie ladajakie budząca o sobie rozumienie. Była-to, jak się później dowiedziano, panna, imieniem Weronika, rodem z Krakowa. Mieniła się posłaną od Boga, i żądała u tegoż Jana posłuchania: chętnie więc kapłan na to zezwolił. Długo trzebaby opowiadać, chcąc wszystkie mowy jej objąć szczegóły; ale dosyć będzie dla zaspokojenia czytelnika ważniejsze części przytoczyć. Chciała naprzód, aby Jan nie wiedział, coby była za jedna: jakoż łatwo mogło jej stać się zadosyć, nigdy jej bowiem wprzódy nie widział. Tego zaś tylko żądała, ażeby wysłuchał co się jej zdarzyło; a potém niechajby obie strony osądził. Dosyć jej wreszcie na tém było, iżby spełniła swój ślub, a uniknęła dalszych przestrachów i chłosty gniewu Bożego. Gdy więc Janowi Elgotowi tak dziwne zapowiadała rzeczy, a on oświadczał, iż chętnie, coby mu powiedzieć chciała, wysłucha: „Oto (rzekła) miłościwy Ojcze, gdy niedawno w dzień świąteczny Narodzenia Pańskiego udałam się na spoczynek, zdało mi się nagle, jakobym w kościele Ś. Floryana na przedmieściu Krakowa była na nabożeństwie; a kiedy sama w miejscu zwyczajném stoję, poczęła wychodzić z zakrystyi processya wielce poważnych osób, poprzedzonych dwiema białemi chorągwiami; i tak wchodzących coraz więcej przybywało, że niemal cały zapełnili kościoł. Po między nimi jedni byli w strojach biskupich, drudzy po rycersku przybrani mieli na szatach barwę białą i czerwoną, wszyscy zaś z wierzchu zdawali się okryci kapami. A gdy w takiej processyi zaczęli potém wychodzić z kościoła, ja zaś, nikogo z nich nie mogąc poznać, z bojaźnią cisnęłam się do kąta, między przechodzącymi spostrzegłam nareszcie mistrza Mikołaja z Brze-