Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/95

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

strzegą na granicy, tylko, że nudzą się pewnie w braku... nieprzyjaciela...
Zbliżam się skrótami do Roztoki i — o, dziwo! — modre niebo nade mną... Deszcz ustał już od kwadransa, — słońce znowu śmieje się figlarnie... Mijam przepyszny most, pożeram ostatni kilometr przed skrętem i — w las!
Zaczyna słońce przypiekać, a że droga pod górę, więc nowy atak wilgoci: po rzęsistym deszczu, teraz pot rzęsisty... Ni z tego, ni z owego, poezja mię napada:
— Samotność! — cóż po ludziach? czym śpiewak dla ludzi? — zaczynam deklamować, ale że gadać pod górę niezdrowo, opanowywam natchniony nastrój...
Myślicie, państwo, że dobrotliwy deszcz skwitował? O, to nie znacie uporczywości żywiołów: ze dwie godziny mię jeszcze obrabiał, zachowując stopniowanie: to lał, to „prszył”, to siąpił, to znowu lał... Udało mi się umknąć mu na chwilę: wstąpiłem na mleko do gazdy „pod Wołoszynem”. Skromniej tu, niż w wykwintnych przybytkach stolicy, ale o wiele przyjemniej! W prymitywie jadłodajni siedzi sobie taki prymityw człowieka i cieszy ci serce, że różni się wybitnie od stołecznych lordów-kelnerów... Godzinę siedziałem w szałasie, a rozradowany starowina bawił mnie z całym oddaniem: zwierzył mi się z bied swoich, ze stosunków rodzinnych, w przeszłość sięgnął, o dawne wyprawy na koziczki zahaczył, no, i o panu Chałubińskim pogwarzył i do krewieństwa, jak oni wszyscy, z Sabałą się przyznał. Widać było, że łże, ale łgał tak sympatycznie,